Dopalacze powracają. Sklepy chcą odszkodowań
Po 8 miesiącach od spektakularnego zamknięcia sklepów z dopalaczami, okazuje się, że problem z odurzaczami wcale się nie skończył. Pośpiech władz przyczynił się do popełnienia wielu błędów.
Wojna z dopalaczami wcale nie została wygrana. W październiku 2010 roku, po fali zatruć dopalaczami sprzedawanymi w tak zwanych „smartszopach”, państwo, mimo że nie dysponowało wieloma narzędziami, postanowiło rozprawić się z dopalaczowymi biznesmenami. Co prawda sklepy zamknięto. Biznes jednak szybko przeniósł się do internetu i o ile jeszcze w ubiegłym roku był dostępny tylko dla wtajemniczonych, tak teraz oferty sklepów internetowych są powszechnie dostępne.
Sukces GIS-u był więc krótkotrwały. Faktycznie wydawało się przez chwilę, że dopalacze znikną, obecnie jednak są takim samym problemem jak 8 miesięcy temu, nawet jeśli pozbawiono je swojej siedziby. Mogą sprawić jeszcze poważniejsze kłopoty. Finansowe. Niewykluczone, że państwo będzie musiało wypłacić odszodowania właścicielom 600 sklepów, którzy złożyli odwołania od decyzji zastępcy Głównego Inspektora Sanitarnego. Ich prawnicy twierdzą, że zamknięcia dokonano nielegalnie.
Największe prawne wątpliwości budzi to, że:
- na decyzji o zamknięciu sklepów brakuje konkretnych adresatów – GIS powinien wydać odrębną decyzję dla każdego sklepu, który miałby zostać zamknięty,
- wniosek o zarekwirowaniu dopalaczy nie zawiera ich konkretnych nazw (wymieniony jest jedynie Tajfun i „inne środki odurzające”).
Przypomnijmy, że w pierwszych dniach października 2010 roku inspektorzy Sanepidu w asyście policjantów zamknęli ok. 1400 sklepów handlujących dopalaczami. Już wiadomo, że zarekwirowane do badań substancje, które były w nich sprzedawane, zawierały ślady narkotyków i niedozwolonych leków.
Niezwykłe jest to, że coś tak szkodliwego przez luki w prawie może praktycznie bezkarnie działać na rynku i do tego żądać jeszcze odszkodowania za próbę przeciwstawienia się.