Mamy coraz więcej doktorantów
Z roku na rok liczba doktorantów szybko wzrasta. W jakim stopniu motywacją studentów jest pęd ku wiedzy, a w jakim widmo bezrobocia? To drugie ma coraz większe znaczenie.
Może świadczyć o tym choćby fakt, że w przeważającej większości doktoranci kształcą się na studiach III stopnia, a nie na drodze przewodu doktorskiego. Ich liczba rośnie tym bardziej, że rynek pracy dla absolwentów studiów wyższych jest okrutny. Pracę mogą zdobyć najcześciej tylko ci, którzy w trakcie studiów dzielili swój czas na naukę i zdobywanie doświadczenia. Dobre wyniki w indeksie są jednak zazwyczaj okupione długimi godzinami nad podręcznikami. Paradoks polega więc na tym, że obecnie szybciej pracę znajdzie osoba z przeciętnymi stopniami, ale mogąca zapełnić rubrykę „doświadczenie zawodowe” w CV, niż taka, której pęd do wiedzy utrudniał realizowanie się w praktyce.
Jakie możliwości mają więc prymusi po studiach? Mimo tytułu magistra, na który ciężko pracowali, pracodawcy nie witają ich z otwartymi ramionami. Niektórzy, najczęściej po studiach humanistycznych, nawet rok po obronie nie mogą znaleźć stałego zatrudnienia. Ci, którym się to udaje podejmują pracę, która nie zgadza się z ich wykształceniem. Jednak aż 25 proc. absolwentów każdego roku zasila szeregi bezrobotnych.
Stąd od kilku lat można zaobserwować wzrost zainteresowania stacjonarnymi studiami doktoranckimi. W roku akademickim 2009/2010 ich liczba w stosunku do roku poprzedniego podniosła się aż o 10 proc. Rok 2011 z pewnością zakończy się podobnym wzrostem. Kolejny może wydać już o wiele więcej doktorantów. Nie dlatego, że rynek pracy jeszcze bardziej się skurczy, ale dlatego, że pojawi się dodatkowa zachęta do dłuższego studiowania. Od października 2011 roku, w wyniku znowelizowania ustawy o szkolnictwie wyższym stypendia doktorskie będą wyższe dla 30 proc. najlepszych. Teraz wszyscy mogą liczyć na ok. 1,2 tys. zł miesięcznie. Po zmianie dla czołówki stypendium wzrośnie aż do 2 tys. zł. To więcej, niż można zarobić w niejednej pracy.